260. "W samym sercu morza" Jojo Moyes - Wydawnictwo Znak

Jestem wielką fanką Titanica! Oglądałam ten film chyba milion razy i zawsze jestem zachwycona. Urzeka mnie historia wielkiej, zakazanej miłości, nastrój panujący na statku i urok dawnych czasów, kiedy relacje między ludźmi nie były jeszcze zepsute przez technologię. Dlatego z całego serca, od pierwszej strony pokochałam powieść cudownej pisarki - Jojo Moyes. Jesteście ciekawi co wspólnego mają te dwie historie? Zapraszam do lektury poniższej recenzji. 

Książka rozpoczyna się zupełnie zwyczajnie - Jennifer ze swoją babcią są w podróży, podczas której niepokorna wnuczka zakrada się na zakazany teren - plażę pełną starych, zapomnianych statków - i świadomie sprowadza na siebie problemy. Kiedy staruszka próbuje załagodzić sytuację, jej oczom ukazuje się zupełnie niespodziewany widok. Wrak statku z tajemniczym napisem wzbudza w niej wielkie emocje i sprawia, że ożywają wspomnienia.

Tym sposobem przenosimy się do Australii, do roku 1946. Po zakończeniu wojny brytyjska Królewska Marynarka Wojenna przystąpiła do ostatniego etapu powojennego transportu wojennych żon - kobiet i dziewcząt, które poślubiły brytyjskich żołnierzy służących poza granicami kraju. Większość z tych kobiet przewożono wojskowymi transportowcami lub specjalnie przygotowanymi liniowcami, gdzie nie mogły narzekać na brak komfortu i rozrywek. Jednak 2 lipca 1946 roku 655 młodych żon z Australii wyruszyło w wyjątkową podróż - popłynęły do swoich brytyjskich mężów lotniskowcem HMS Victorious. Za kajuty służyły im szyby wind pospiesznie przekształcone by zachować choć względną intymność, zaś główną rozrywkę stanowiły potajemne imprezy w messach marynarzy. W rejsie, pierwotnie mającym trwać sześć tygodni, towarzyszyło im ponad 1100 mężczyzn oraz 19 samolotów. Najmłodsza z pasażerek miała 15 lat. Celowo przytaczam tutaj informacje podane przez autorkę na samym początku książki, ponieważ dla mnie właśnie ta krótka notka stała się zapalnikiem, po którym miałam pewność, że ta opowieść będzie wyjątkowa!

Na pokładzie lotniskowca do jednej kajuty trafiają cztery zupełnie odmienne kobiety. Margaret, młoda mężatka w zaawansowanej ciąży, która w Australii zostawia ojca i braci, którym teraz bardzo ciężko będzie przeżyć na farmie bez kobiecej ręki. Avice, rozpieszczona do granic możliwości przez bogatych i wpływowych rodziców, nie mogąca znieść poniżających warunków, w jakich przyszło jej podróżować. Jean, niesłychanie młodziutka i bardzo naiwna dziewczyna, która w czasie podróży postanowiła korzystać z życia na całego. I wreszcie Frances. Najcichsza i najmniej rzucająca się w oczy postać, która w rzeczywistości odgrywa najważniejszą rolę w całej opowieści. Wszyscy myślą, że ta wykwalifikowana pielęgniarka płynie do ukochanego, ale to jedynie pretekst, by uciec przed przeszłością na drugi koniec świata. Kiedy więc kobieta przypadkowo poznaje Henry'ego, marynarza pilnującego porządku na statku, spotkanie to staje się najgorszą, ale jednocześnie najlepszą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć. 

Jojo Moyes stworzyła fikcyjną opowieść inspirowaną rejsem młodych kobiet, wśród których w rzeczywistości znajdowała się także sama babcia autorki. Historia ta jest więc z jednej strony fikcją, z drugiej zaś popartymi wieloma autentycznymi źródłami i relacjami osób, które brały udział w rejsie, świadectwami wiary i zaufania znanym bardzo krótko mężczyznom, by porzucić swoje dotychczasowe życie i wyjechać w nieznaną przyszłość. Z całego serca podziwiam te odważne kobiety, które decydowały się na taki krok, co kończyło się z bardzo różnym skutkiem. Wyraźnie widać, że autorka kreując swoją opowieść starała się zachować jak najwięcej autentyczności jeśli chodzi o przebieg rejsu i wydarzenia mu towarzyszące, jednocześnie dodając wątek obyczajowy pod postacią czterech głównych bohaterek z różnymi życiorysami. Na statku pełnym młodych kobiet, jak łatwo się domyślić, aż wrzało od konfliktów, zazdrości i napięć. Każdy dzień stanowił nowe doświadczenie, a dla czytelnika był wciągającą opowieścią.

Dlaczego więc na początku napisałam o Titanicu, skoro książka w gruncie rzeczy niewiele ma z nim wspólnego? Od samego początku, kiedy babcia Jennifer zobaczyła na plaży wrak statku i ożyły w niej wspomnienia, nie mogłam wyprzeć z głowy obrazu Rose, która opowiadała poszukiwaczom skarbów historię tragicznego rejsu. Dodatkowo sam fakt, że zarówno w książce Jojo Moyes, jak i w filmie Jamesa Camerona śledzimy rejsy - zupełnie różne, ale jednak podobne. I historia miłosna - w moim ulubionym filmie tak mocno wyeksponowana, natomiast w książce cicha i rodząca się nieśmiało. Nie chciałabym, abyście pomyśleli, że krytykuję zbieżność tych wątków. Wręcz przeciwnie, bardzo, ale to bardzo pozytywnie oceniam to podobieństwo, które sprawiło, że bardzo dobrze czytało mi się książkę.

"W samym sercu morza" to już kolejna powieść Jojo Moyes, która absolutnie mnie zachwyciła, pochłonęła i wywołała we mnie tak ciepłe i pozytywne uczucia. Czytałam ją podczas wakacji nad morzem, a więc nie mogłam wymarzyć sobie lepszych okoliczności i miejsca. Mogłam pochylić się nad nią słuchając szumu fal i zadumać się nad losem kobiet, które w moim odczuciu były bohaterkami. Z całego serca polecam Wam tę opowieść! Nie warto wahać się ani minuty. Tę książkę zwyczajnie trzeba przeczytać. To prawdziwy grubas, liczący ponad 500 stron, ale gwarantuję, że nie pożałujecie przeczytania żadnej z nich. 

Za przesłanie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

273. "Zwyczajna kobieta" Anna Płowiec - recenzja przedpremierowa

Przepis na zwyczajne życie. Miłość, wierność, uczciwość, zaufanie, tolerancja czy przyjaźń to podstawowe składniki życia, zwłaszcza w związk...