"No, Asiu!" to kontynuacja książki pod tytułem "Och, Elvis!" autorstwa Mariki Krajniewskiej. Pierwszą część kupiłam podczas zeszłorocznych wakacji nad morzem, zaczęłam czytać i... porzuciłam. Nie zdarza mi się to często, ale sporadycznie przychodzą takie małe kryzysy, kiedy coś ewidentnie nie zagra - nie poczuję do książki sympatii. Tym sposobem biedny Elvis przestał na półce aż do teraz, ponieważ postanowiłam dać mu drugą szansę. Zaczęłam czytać od początku i... tym razem wszystko zagrało! Znalazłam nawet logiczne wytłumaczenie tego stanu rzeczy. Jeśli jesteście ciekawi mojego odkrycia, zapraszam do lektury poniższej recenzji.
"Przez chwilę stała, przysłuchując się ciszy. Nawet postarała się po cichu zamknąć za sobą drzwi. Nie zdarzało jej się to zazwyczaj i nawet kiedy wpadała do swojej pracy w nocy, bynajmniej nie zachowywała regulaminowej ciszy. To inni mieli jej przestrzegać, ona nie. Teraz, gdy skąpane w braku dźwięków i mroku wnętrze domu starców zdawało się trwać w jakimś dziwnym bezruchu, znieruchomiała też i ona."
W pierwszym tomie pod tytułem "Och, Elvis" poznajemy trzy urocze staruszki - Alicję, Marię i Genowefę. Pierwszą z wymienionych niestety nie dane nam nacieszyć się zbyt długo, ponieważ już w jednym z początkowych rozdziałów dowiadujemy się, że starsza pani umarła. Na krótko przed śmiercią zdążyła jednak wtajemniczyć swoje przyjaciółki w swój wielki plan. Ostatnim marzeniem denatki było odwiedzenie grobu Elvisa. Zaplanowała już wszystkie szczegóły, niestety nie zdążyła wdrożyć ich w życie. Jej szalone towarzyszki nie wahają się ani chwili - wykradają prochy Alicji z domu starców, który tamta zamieszkiwała. Dyrektorka placówki staje przed nie lada wyzwaniem, kiedy na pogrzeb przyjeżdża wnuk, a po Marii i Genowefie (a wraz z nimi Alicji) nie ma żadnego śladu.
"No, Asiu!" to już drugi tom pełen szalonych przygód. Tytułowa Asia to nikt inny jak dyrektorka domu spokojnej starości, którą mieliśmy okazję poznać we wcześniejszej części książki, dlatego słowem wstępu pozwoliłam sobie nakreślić fabułę wspomnianej powieści. Myślę, że dzięki temu szybko zrozumiecie, że Asia nie ma lekkiego życia. Uroczy staruszkowie często dają popalić, a ich pomysły są momentami niewiarygodne. Tym razem głowa kobiety jest zaprzątnięta nie tylko problemami, ale także uroczym, przystojnym mężczyzną - wnukiem Alicji, który po wspólnych przygodach pogrzebowych nie może przestać myśleć o Joannie, mało tego - po latach spędzonych za granicą Paweł dla niej postanawia przeprowadzić się wraz z córką do Polski. Ich tymczasowym lokum staje się mieszkanie Joanny na poddaszu domu spokojnej starości, z którego kobieta nie korzysta, ponieważ wciąż mieszka z matką. I właśnie wtedy zaczyna się kolejna rewolucja w domu, w którym spokój pojawia się jedynie w nazwie. Paweł spędza sporo czasu z podopiecznymi Joanny. Przerabia ich ubrania na stylowe i niepowtarzalne. Kiedy w kolejce do przymiarki zaczynają się ustawiać nie tylko staruszki, ale też ich wnuczki, Paweł postanawia stworzyć linię ubrań „Warszawski element” i zorganizować pokaz. Lecz gdy na horyzoncie pojawiają się Maria i Genia, żywiołowe staruszki, które znowu wplątały się w kłopoty, a korytarzami ośrodka sunie gubiąca ubrania zjawa, nawet szarlotka – bez cynamonu, dokładnie tak, jak lubi Joanna – może nie wystarczyć do przywrócenia wszystkim równowagi.
Moje perypetie z książkami Mariki Krajniewskiej są tak szalone, jak opisywane w nich przygody. "No, Asiu!", podobnie jak poprzedniczka - "Och, Elvis!" także została przeze mnie porzucona w połowie. Już nie na tak długo, bo zabrałam się za nią ponownie po kilkunastu dniach, niemniej jednak potrzebowałam chwili wytchnienia. Z ich recenzją zwlekam już od miesiąca, ponieważ trudno mi jednoznacznie określić, co czuję. To książki, które w zasadzie są zabawne, tego nie można im odmówić. Szalone staruszki dostarczają mnóstwa uśmiechu i bynajmniej nie są przy tym sztuczne, odrzucające czy niesmaczne. Tutaj duży ukłon w stronę autorki, ponieważ wykreowała niezwykle barwne postaci. Dla mnie główną barierą był styl pisania pani Mariki. Kompletnie różni się od szablonowego, tradycyjnego stylu jakim zwykły posługiwać się pisarki. Pani Marika pisze bardzo ciężko. I wydaje się to kompletnym paradoksem, bo choć powieść jest lekka i zabawna, to jednak czytając ją czułam się, jakbym czytała ciężki dramat. Byłam zmęczona, stąd pojawiały się wspomniane wcześniej przerwy. Sam pomysł na książkę, fabuła, akcja - to wszystko bardzo mi się podoba. Rewelacyjnym pomysłem w książce "No, Asiu!" było cofanie się w czasie i przedstawienie historii młodości Gieni, Marii i Alicji - tego w jaki sposób się poznały i co wtedy działo się w ich życiu.
W zasadzie powinnam więc powiedzieć, że książki mi się podobały, ale nie mogę tego zrobić, bo wciąż pamiętam jak ogromnie męczyłam się podczas ich lektury. Nigdy nie czytam innych recenzji przed napisaniem własnej, ponieważ później czuję się, jakbym nieustannie kogoś kopiowała, ale kiedy tylko skończę pisać koniecznie muszę poznać opinie innych osób na temat twórczości Mariki Krajniewskiej. Moje odczucia wciąż są bardzo zakręcone, ale powiem tak - jeśli koleżanki przyjdą do mnie pożyczyć książki, to raczej nie będę ich namawiać żeby wybrały własnie te, ale jeśli same się na to zdecydują, nie będę ich od tego pomysłu odwodzić. To tak tytułem podsumowania. W skali punktowej 6/10, bo jednak bardziej na plus niż na minus. Decyzja o lekturze pozostaje w Waszych rękach :)
Dodam jeszcze, że wydawnictwo Czwarta Strona zapowiedziało już premierę trzeciego tomu pod tytułem "Hej, mała!" na 14 sierpnia tego roku. To, co najbardziej kusi mnie w tej serii to okładki, a najnowsza jest obłędna, więc pewnie znowu ulegnę i kupię, taka już moja natura.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Czytam Pierwszy.
"Patrzyła w dół, ale nie widziała własnych stóp. Dostrzegała jedynie żółty nowojorski kurz, pył, którym pokrywało się miasto, tworząc barierę ochronną przed intruzami i przed swoimi, wszystkimi, którzy tymi uliczkami chadzali dzień w dzień, bujając w chmurach własnych myśli, nie zauważając pająka na pożółkłym krzewie po prawej, biedronki na zielonej barierce oddzielającej skrawek trawnika od przystanku autobusowego, domku dla lalek zrobionego z patyków i pustych pudełek po zapałkach, zostawionego przez jakieś dziecko wieczorem dnia poprzedniego, ani kolorowych szkiełek, pękniętej piłki blokującej ujście studzienki kanalizacyjnej. Te skarby na co dzień umykały."
Moje perypetie z książkami Mariki Krajniewskiej są tak szalone, jak opisywane w nich przygody. "No, Asiu!", podobnie jak poprzedniczka - "Och, Elvis!" także została przeze mnie porzucona w połowie. Już nie na tak długo, bo zabrałam się za nią ponownie po kilkunastu dniach, niemniej jednak potrzebowałam chwili wytchnienia. Z ich recenzją zwlekam już od miesiąca, ponieważ trudno mi jednoznacznie określić, co czuję. To książki, które w zasadzie są zabawne, tego nie można im odmówić. Szalone staruszki dostarczają mnóstwa uśmiechu i bynajmniej nie są przy tym sztuczne, odrzucające czy niesmaczne. Tutaj duży ukłon w stronę autorki, ponieważ wykreowała niezwykle barwne postaci. Dla mnie główną barierą był styl pisania pani Mariki. Kompletnie różni się od szablonowego, tradycyjnego stylu jakim zwykły posługiwać się pisarki. Pani Marika pisze bardzo ciężko. I wydaje się to kompletnym paradoksem, bo choć powieść jest lekka i zabawna, to jednak czytając ją czułam się, jakbym czytała ciężki dramat. Byłam zmęczona, stąd pojawiały się wspomniane wcześniej przerwy. Sam pomysł na książkę, fabuła, akcja - to wszystko bardzo mi się podoba. Rewelacyjnym pomysłem w książce "No, Asiu!" było cofanie się w czasie i przedstawienie historii młodości Gieni, Marii i Alicji - tego w jaki sposób się poznały i co wtedy działo się w ich życiu.
W zasadzie powinnam więc powiedzieć, że książki mi się podobały, ale nie mogę tego zrobić, bo wciąż pamiętam jak ogromnie męczyłam się podczas ich lektury. Nigdy nie czytam innych recenzji przed napisaniem własnej, ponieważ później czuję się, jakbym nieustannie kogoś kopiowała, ale kiedy tylko skończę pisać koniecznie muszę poznać opinie innych osób na temat twórczości Mariki Krajniewskiej. Moje odczucia wciąż są bardzo zakręcone, ale powiem tak - jeśli koleżanki przyjdą do mnie pożyczyć książki, to raczej nie będę ich namawiać żeby wybrały własnie te, ale jeśli same się na to zdecydują, nie będę ich od tego pomysłu odwodzić. To tak tytułem podsumowania. W skali punktowej 6/10, bo jednak bardziej na plus niż na minus. Decyzja o lekturze pozostaje w Waszych rękach :)
Dodam jeszcze, że wydawnictwo Czwarta Strona zapowiedziało już premierę trzeciego tomu pod tytułem "Hej, mała!" na 14 sierpnia tego roku. To, co najbardziej kusi mnie w tej serii to okładki, a najnowsza jest obłędna, więc pewnie znowu ulegnę i kupię, taka już moja natura.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi Czytam Pierwszy.
Ja pyślę, że to ksiązki dla mnie. Temat mi bardzo znany :)
OdpowiedzUsuńPrzyjemna propozycja na wakacyjne czytanie. :)
OdpowiedzUsuń